Kiedy zachciało mi się coś uczynić – zasiadłem do pisania, aż tu nagle wpadł do mnie promyk złoty.
Przez okno wpadł zamknięte, jak to promyki zawsze praktykują od kiedy Słońce jest i świeci, korzystając iż przesłonięte dokładnie nie było grubą moją brokatową zasłoną.Wrzucił on cieplutką i wibrującą jaskrawo plamę kolorową, milutką i radosną na szary mój stół i na beżową na nim serwetę.
Tak więc owa plamka – na kawę wpadła właśnie zaparzoną, na papier do pisania jeszcze całkiem biały, bo nie zasłonięty pismem i na moje padła zimne od starości ręce…
Chciałem już pisać, ale szkoda mi było i nie śmiałem rąk cofnąć od ciepła i jasności cudownej przechadzającej się wolno po stole; rad bardzo byłem i jasności tak niespodziewanej w tej szarości mojej codziennej i tego pocałunku ciepłego odczuwanego przez dłonie i tak trwałem cierpliwie z przymkniętymi oczyma, bez ruchu czekając, tak długo aż się plamka sama zsunie z rąk moich…
Że mi radość uczyniła to oczywiste, ale pomyślałem niespodziewanie: cóż tam ja; może to jej potrzeba trochę szarości tego najzwyklejszego stołu mojego – w oszałamiających, tęczowych kolorach jej świata, może to raczej jej potrzeba nieco goryczy tej zwykłej kawy mojej – w otaczającej ją przesłodkiej jasności, może to ona właśnie tak bardzo pragnie nieco chłodu rąk moich, tak jak ja – jej ciepła i tak – nawzajem radość odczuwamy z tego samego…
Dlatego właśnie nie cofnę rąk, nie dosunę zasłony, i tak czekać będę cierpliwie, aż się plamka ta złota nasyci tym wszystkim, czego jej potrzeba a i ja przecie przy okazji rozkoszować się będę w duchu jej cudowną jasnością, ciepłem i słodyczą – w tym samym czasie.
Czasie którego przecie nie szkoda, który żadną miarą zmarnowany nie będzie...