Bardzo się cieszę zawsze, gdy mam okazję być w moim ulubionym mieście
niemieckim – Lubece, starym hanzeatyckim mieście portowym założonym w
1143 roku w miejscu osady Liubice, zniszczonej pięć lat wcześniej przez
Słowian.
Miasto posiada wiele przepięknych zabytkowych budowli, ale jednym z
najważniejszych dla mnie i najbardziej wzruszających tam miejsc – jest z
pewnością kościół ewangelicki St. Jakobi (Św. Jakuba), w częściowo
ocalałej z alianckich nalotów dywanowych w czasie wojny a następnie
skrzętnie odrestaurowanej, najstarszej części miasta. W pobliżu jest też
dom Güntera Grassa oraz dom rodziny Mannów, z której pochodził znany
pisarz – Thomas Mann (ten od „Rodziny Buddenbroków”). Stare Miasto
Lubeki od 1987 roku wpisane jest na listę Światowego Dziedzictwa
Kulturowego UNESCO, jest cudownym przykładem gotyku z czerwonej cegły
klinkierowej tzw. „Backsteingotik”. W szczególności dotyczy to kościoła
St. Jakobi, sprawiającego na nas co prawda swoim wnętrzem wrażenie
pewnej surowości, obcości – ze względu na zasadnicze różnice obrządku
protestanckiego i rzymskiego obrządku katolickiego, co odzwierciedla się
także w dogmatach liturgicznych, którym podporządkowany jest i wygląd
kościoła, jego wyposażenie, jednak tym bardziej właśnie piękno budowli,
starych organów z 1467 roku – robi na mnie zawsze ilekroć tam jestem –
ogromne wrażenie.
Bulwar An der Untertrave z przystanią dla łodzi żaglowych.
Jest coś niesłychanie wzruszającego i wartościowego w wiekowych
starych murach z cegły klinkierowej, monumentalności i strzelistości
okien, sklepień, detali architektonicznych. Możemy to do pewnego stopnia
dostrzec i w poniemieckich kościołach na ziemiach zachodnich, w
Szczecinie czy np. w Goleniowie. Przeznaczenie świątyni, jako Domu
Bożego czyni z niej miejsce piękne, w którym to – prócz Boga – ludzie
tam przychodzący powinni być elementem najwartościowszym i
najpiękniejszym; nie rzeźby, figury czy obrazy kapiące od złota – jak to
bywa w tradycji rzymskiej i wschodniej. Mamy więc tu stosunkowo surowe
wnętrze, często malowane na biało, z nielicznymi ozdobami, w którym
najistotniejszy jest prosty krzyż drewniany bez figury oraz ołtarz w
postaci sześciennego postumentu otoczonego czterema palącymi się
świecami. Gromadzą się tam za to szczęśliwi i szanujący się nawzajem
ludzie, dobrze zorganizowana społeczność ludzi przeważnie stosunkowo
majętnych, pracowitych, wspomagających się nawzajem psychicznie,
moralnie i materialnie. Jest mi za każdym pobytem tam niezmiernie
przyjemnie obserwować to, z pewnym skrywanym zawstydzeniem swoją
„polskością” w jej negatywnych objawach…
Jednak to inne powody za każdym pobytem w Lubece skłaniają mnie do
odwiedzenia tego kościoła. Jest tam w jednej z naw szczególna ekspozycja
i zarazem uświęcone, symboliczne miejsce pamięci marynarzy z żaglowca
„Pamir”.
I o tym chciałbym tutaj opowiedzieć.
Model Żaglowca Pamir wyeksponowany w kościele St. Jakobi
„Pamir” był pięknym i dzielnym czteromasztowym barkiem niemieckim z
początków ubiegłego wieku. Był to jeden z serii ośmiu żaglowców
zbudowanych w stoczni Blohm&Voss w Hamburgu w pierwszych latach
ubiegłego wieku dla prywatnego armatora Ferdinanda Laeisza. „Pamir”
zwodowany został w 1905 roku. Żaglowiec ten o długości 94,5m i nośności
6420 ton, czteromasztowy bark o łącznej powierzchni 31 żagli wynoszącej
4100 m. kw. woził dla armatora saletrę z Argentyny i Chile, potrzebną
wówczas do wyrobu materiałów wybuchowych i produkcji nawozów,
przygotowany był do pokonywania trasy wokół Przylądka Horn, rozwijał
prędkość nawet do 16 węzłów. W 1949 roku odbył swoją ostatnią podróż
handlową a w 1950 roku – już po śmierci armatora – wziął udział w
ostatnich regatach wraz z siostrzanym barkiem „Passat”, po czym
przeznaczony został przez spadkobierców armatora na złom.
Jednak wówczas konsorcjum 40 armatorów niemieckich odkupiło go w związku
z powstałym wówczas pomysłem stworzenia ze starych żaglowców bazy
szkoleniowej dla kadry przyszłych oficerów floty niemieckiej.
Po gruntownym remoncie w 1951 roku w Kilonii, rozpoczął on taką właśnie
służbę żaglowca szkolnego, jednak aby uwiarygodnić warunki normalnej
pracy na morzu oraz zapewnić fundusze na jego utrzymanie – prócz roli
szkoleniowej spełniał dalej do pewnego stopnia dawną rolę zwykłego
masowca, przewożąc ładunki do Ameryki Południowej i z powrotem. Odbył
pięć takich rejsów, nim w 1957 roku z portu w Lubece wyruszył w – jak
się potem okazało – ostatni swój rejs z 86 osobami załogi i kadetów na
pokładzie. Rejs z północnych Niemiec w tropiki – musiał być zapewne
niesamowitym wydarzeniem, spełnieniem marzeń dla dzielnych 19 i 20
letnich chłopców, kadetów w których widziano nie tylko wspaniałych synów
i wnuków, ale i przyszłość kadr niemieckiej floty handlowej. Cóż więc
mogło się stać nieprzewidzianego w takich korzystnych okolicznościach… ?
W tej dramatycznej historii widać, jak czasem cały ciąg nawet
drobnych błędów, zbiegów okoliczności a czasem nawet przypadków – układa
się konsekwentnie w scenariusz dramatu; morze nie wybacza błędów,
zaniedbań, rutyny, braku przygotowania, beztroski, zbytniej pewności,
pychy – co obserwowaliśmy wielokrotnie i w historii naszej floty
handlowej. Wiele katastrof ma w swoich początkach zwykłe, często
wielokrotnie nakładające się na siebie błędy ludzkie, niestety często
możemy je prześledzić dopiero po katastrofie, dopiero po fakcie, ale
doświadczenie, jakie pochodzi z analizy takich zdarzeń wbrew pozorom
także najczęściej nie jest w stanie zapobiec przyszłym tragediom.
Odnosząc to jednak do „Pamira” wiemy, że doświadczonego
dotychczasowego kapitana Hermanna Eggersa zastąpił w tym rejsie – z
powodu choroby dotychczasowego dowódcy – mało doświadczony kapitan
Johannes Debitsch, po raz pierwszy dowodzący tym statkiem. Pierwszy
Oficer (prowadzący nawigację i zastępujący Kapitana) także nie znał
dobrze własności żaglowca, bo był to jego drugi rejs na tym statku,
bosmanem (odpowiedzialnym za prace pokładowe i obsługę żagli) był w tym
rejsie człowiek zapewne bardzo kompetentny, lecz już
siedemdziesięcioletni…
Żaglowiec szkolny w swojej szóstej podróży przewiózł ładunek z Europy do
Ameryki Południowej, po czym – by zarobić na podróż powrotną – zawinął
do portu w Buenos Aires, aby na drogę powrotną dokonać załadunku
jęczmienia. Niestety nadal rozwijał się ciąg okoliczności bezpośrednio
związanych z nadchodzącą katastrofą. W trakcie załadunku „Pamira” w
porcie wybuchł strajk robotników portowych i by dokończyć załadunek,
zatrudniono załogę, kadetów odbywających na żaglowcu swój rejs szkolny
oraz wojsko. Załogę żaglowca, prócz nielicznej kadry stałej, zawodowców z
doświadczeniem morskim, stanowili kadeci – kandydaci na przyszłych
oficerów marynarki, dwudziestoletni młodzieńcy, chłopcy okrętowi, młodzi
marynarze, w pewnym sensie elita młodzieży niemieckiej w jak najlepszym
znaczeniu tego określenia. Prace załadunkowe z powodu braku
strajkujących doświadczonych trymerów portowych – zostały wykonane
niezbyt fachowo, bo przez pracowników nie znających się na tej pracy.
Kadeci pracowali przy tym bardzo ciężko fizycznie, choć za dodatkowym
wynagrodzeniem. Jęczmień załadowano do ładowni w stanie sypkim, luzem.
Na dodatek kapitan by zarobić jeszcze dodatkowe 15 tysięcy dolarów za
dodatkowy ładunek – nakazał wypełnić lżejszym od wody jęczmieniem także i
zbiorniki balastowe (powinna być w nich woda dla właściwego obniżenia
środka ciężkości statku, czyli zapewnienia jego stateczności pod
żaglami).
Po wyjściu w rejs powrotny do Europy, we wrześniu 1957 roku na
Północnym Atlantyku „Pamir” znalazł się niespodziewanie w rejonie
jednego z największych huraganów o nazwie „Carrie”, który kierował się
trasą od Wysp Zielonego Przylądka ku Waszyngtonowi, lecz nagle i
niespodziewanie zmienił swój kurs na wschodni, by spotkać na swej drodze
właśnie „Pamira”. Tajfuny zawsze są do pewnego stopnia
nieprzewidywalne w swojej trasie, lecz w tym przypadku efekt nagłej
zmiany kierunku przemieszczania się tajfunu dołączył do łańcucha
przyczyn i okoliczności wymienionych wcześniej, realizując fatalny
finał.
Tragedia rozegrała się 21 września 1957 roku. Kapitan w ostatnich
chwilach przed spotkaniem z huraganem chciał jeszcze uciec przed nim i
rozkazał postawić na żaglowcu kilka sztormowych żagli, jednak jak się
okazało – było już za późno; gwałtowny atak huraganu o prędkości 180
km/h spowodował – właśnie przez te żagle – gwałtowny przechył statku, a
przechył – trwałe przemieszczenie sypkiego ładunku jęczmienia w
ładowniach, dlatego żaglowiec pozostał już w przechyle, nabierając wody
niezabezpieczonymi bulajami, które w powodu gwałtownego przechyłu
znalazły się poniżej poziomu wody i przez to przechylając się coraz
bardziej. O godzinie 14 żaglowiec nadał swoją radiostacją pierwszą
informację o utracie żagli i narastającym przechyle, wówczas ponad 35
stopni na lewą burtę. Gwałtowny i duży przechył uniemożliwił normalne
spuszczenie szalup, kilka z nich na szczęście zerwało się jednak
samoczynnie. Kiedy zaskoczona załoga była gotowa do opuszczenia statku,
żaglowiec już tonął leżąc na lewej burcie a chłopcy ci – kurczowo
trzymający się prawego relingu – mieli pod sobą pionową siedmio czy
ośmiometrową „ścianę” pionowego już wówczas pokładu i wodę. Puszczając
się relingu spadali w dół, wpadali przy tym jedni na drugich. Wielu
utonęło już wówczas, a ci co jeszcze mogli, zaczęli płynąć w kierunku
kilku ocalałych, unoszących się na wodzie lekkich, drewnianych,
otwartych z góry szalup, niestety nie posiadających żadnego wyposażenia
ratunkowego ani zapasów wody pitnej. Był co prawda dzień a więc widno,
pomimo huraganowego wiatru podnoszącego z wierzchołków fal pył wodny
utrudniający widzenie niczym mgła, bardzo dużego falowania wody,
chwilami widać było położenie ocalałych szalup. Mimo tego – jedynie ci,
co zdołali dopłynąć do szalup mieli jakiekolwiek szanse na ratunek. O
godzinie 14.54 w eterze rozległ się sygnał wezwania pomocy SOS nadany
przez radiostację „Pamira”, odebrany przez znajdujący się najbliżej
amerykański masowiec, siedem minut później „Pamir” nadał jeszcze jakieś
niezrozumiałe sygnały, po czym radiostacja statku zamilkła. Żaglowiec
wkrótce przewrócił się do góry dnem i zatonął.
Z chwilą odebrania sygnałów SOS rozpoczęła się wielka akcja ratunkowa, w
której wzięło udział 78 statków i 11 samolotów. Dopiero po 56
godzinach amerykański frachtowiec natrafił na roztrzaskaną i zalaną wodą
szalupę a w niej pięciu półżywych ludzi; mata z kuchni Dummera, dwóch
marynarzy – braci Wirthe i dwóch kadetów Andersa i Kraaza. Cztery doby
po zatonięciu żaglowca odnaleziono jeszcze jedną szalupę a w niej
jeszcze jednego żyjącego rozbitka – marynarza Güntera Haselbacha.
Ponadto odnaleziono pływające przedmioty z żaglowca oraz powiązane ze
sobą kamizelki ratunkowe a w nich fragmenty ciał (w tym rejonie na
dodatek całego nieszczęścia – grasowało duże stado rekinów). Z 86
osobowej załogi łącznie więc ocalało tylko sześć osób i było to –
patrząc na wszelkie okoliczności – ocalenie prawie że cudowne.
Tragedia ta była ogromnym szokiem dla całych Niemiec, wchodzących
właśnie w okres powojennego rozkwitu gospodarczego dzięki m. in. planowi
Marschala. Nagle, w ciągu kilku godzin zginął kwiat młodzieży,
kadetów, kandydatów na oficerów żeglugi. Od tego tragicznego wydarzenia
Niemcy zrezygnowali z takiej formy kształcenia kadr morskich, wycofując z
eksploatacji także bliźniaczy bark – „Passat”. Do dziś pływa jedynie
ostatni z tej serii – żaglowiec „Padua” – teraz pod banderą rosyjską,
jako znany i sławny żaglowiec szkolny „Kruzensztern”.
Dziś, czyli po fakcie – łatwiej jest odtwarzać – mimo braku wielu
informacji – ogólny przebieg katastrofy, obserwować bezlitosną
konsekwencję praw morza, nie wybaczającego takiego zbiegu ludzkich
błędów i okoliczności. Będąc w kościele St. Jakobi – myślę jednak o tej
tragedii w kategoriach ludzkich, prywatnych; ocean zabrał przecież
życie kilkudziesięciu 19 i 20-letnich chłopców, odważnych i zdolnych
młodych studentów i marynarzy pochodzących głównie z portowych miast
Lubeki, Rostocku i Hamburga, nie oddał nawet ich ciał. Nie jest trudno
sobie wyobrazić szok, dramat ich rodziców i rodzin, płacz, żałobę… Wbrew
pozorom przy odrobinie empatii – nie jest trudno zrozumieć uczucia
rodzin tych chłopców, ich nauczycieli, dziewczyn, przyjaciół szkolnych… a
nawet i uczucia „zwykłych” niemieckich obywateli z miast nie-portowych.
Jak to jednak w życiu bywa, po przeminięciu pierwszego szoku
rozpoczęły się prace komisji Urzędu Morskiego mające wyjaśnić przyczyny
tragedii a tym samym rozstrzygnąć także kwestię ewentualnego rozkładu
stopnia winy czy odpowiedzialności. W takiej sytuacji powstaje jak
zawsze konflikt stanowisk armatora i rodzin ofiar oraz załogi,
ubezpieczycieli; konflikt o prawdę, o odpowiedzialność – w tym i
odpowiedzialność „odszkodowawczą”, czyli o banalne pieniądze. Ogrom
tragedii nierozerwalnie kojarzy się z winą i ogromną odpowiedzialnością
rozkładającą się zwykle na wiele osób a te – pomimo ciężaru tragedii
niechętnie chcą przyjmować konsekwencje swoich błędów. Człowiek
zazwyczaj podświadomie poszukuje usprawiedliwień, broni się przed
poczuciem winy a szczególnie przed odpowiedzialnością karną. Jednak jak
się okazuje, bardzo trudno jest powiedzieć po prostu: tak, zawiniłem w
tym i w tym, zaniedbałem, nie dopilnowałem, taka jest moja część winy,
dlatego odchodzę z zajmowanego stanowiska na którym się nie sprawdziłem,
przyjmuję moją część odpowiedzialności moralnej i gotów jestem na
odpowiedni do mojej winy ciężar odpowiedzialności prawnej, ofiary i ich
bliskich proszę o przebaczenie… To nie cofa zdarzeń a jednak jest tak
bardzo ludzkie, uczciwe, godne i… nadzwyczaj pomaga wszystkim znieść to
co się stało. W tym przypadku – komisja Urzędu Morskiego po
przeprowadzeniu dochodzenia i przesłuchaniu ocalałych świadków winą za
tragedię obarczyła Kapitana Debitscha i I Oficera, – którzy stali się
jednak ofiarami katastrofy, więc nie mogli złożyć swojej relacji,
wyjaśnień, ani bronić się przed oskarżeniami. Adwokat reprezentujący
armatora oraz wdowę po kapitanie – starał się bronić dobrego imienia
swoich mocodawców – wykazać, że kapitan nie popełnił istotnych błędów a
przyczyną zatonięcia statku było pęknięcie kadłuba, czyli niezawiniona
przez nikogo awaria techniczna powstała na skutek działania sztormu
wywołanego przez tajfun „Carrie”. Faktycznie na podstawie pewnych
informacji podawanych przez ocalałych świadków – nie można wykluczyć
zasadności takiego wyjaśnienia; zeznania ocalałych osób wskazywały na
możliwe uszkodzenie kadłuba statku; najłatwiej jednak zawsze zrzucać
wszelką odpowiedzialność na nieżyjącego dowódcę. Nieżyjący nie mają
głosu a więc nie mają racji. Rozstrzygnięcie Urzędu Morskiego ogłoszone
po roku badania przyczyn katastrofy było więc i jest nadal
kwestionowane, jednak z powodu powstałego konfliktu interesów oraz braku
niezbitych dowodów – okoliczności katastrofy mogą pozostać już nigdy
nie wyjaśnione. Adwokat broniący dobrego imienia kapitana, po trzech
latach od tego oficjalnego rozstrzygnięcia wydał książkę negującą jego
zasadność i przywołującą wszelkie argumenty uzasadniające wersję o
tragicznych, ale „naturalnych”, nie ludzkich a technicznych przyczynach
tragedii. Niestety można przypuszczać, że obiektywna prawda nie jest tu
już możliwa do osiągnięcia.
Za każdym pobytem w Lubece odwiedzam tę szczególną nawę kościoła,
gdzie ustawiono jedną z odnalezionych szalup (Nr 2). Jest tam także
kamienna posadzka z wyrytymi imionami, nazwiskami i stopniami morskimi
wszystkich tych chłopców, odnaleziona deska z pokładu żaglowca a także
położona pod tą nawą krypta z symbolicznymi urnami, przed nawą płonie
wielka świeca liturgiczna, pachną świeże kwiaty… Wyeksponowano także w
kościele duży dokładny model żaglowca „Pamir”, tablice i plakaty
upamiętniające tę tragedię. Przychodzi tam wielu ludzi, patrzą w
zadumie, poprawią wstęgę żałobną na szalupie, przynoszą kwiaty…
Ta ogromna tragedia zrujnowała życie tak wielu ludzi, nie tylko tych
marynarzy. Pozostała pustka, która nie jest nicością, jest rzeczywistym
bolesnym miejscem, niby pustym, ale zapełnionym obrazami, zdarzeniami,
słowami, nadziejami, wspomnieniami. Pozostali samotni rodzice, siostry i
bracia tych dzielnych, zdolnych i odważnych chłopców… Pozostał stary i
jakby zdziwiony, pogrążony w smutku, jakby uśpiony stary port
hanzeatycki Lübeck… czekający wciąż na powrót swojego dzielnego
żaglowca…
Zawsze, będąc tam, jestem tak samo wzruszony, pochylam głowę w
zadumie myśląc także o innych katastrofach i choć to kościół luterański,
odmawiam w myślach nasze polskie „… módl się za nami wszystkimi, teraz i
w godzinę śmierci naszej…”
I tylko kamienne lwy przed wjazdem na Burgtorbrücke nadal strzegą starego Zamku…
Post Scriptum:
Pojawiły się właśnie nowe i niezwykle ciekawe informacje dotyczące katastrofy pasażerskiego liniowca Titanic, obnażające prawdziwe przyczyny jego zatonięcia. A to nie los, nie jakieś fatum, nie skrajnie zła pogoda (tajfun) a prozaiczne błędy ludzkie, takie jak ingerencja armatora w projekt, osłabiająca jego konstrukcję dla banalnej, prostackiej oszczędności kosztów budowy, ryzykowne rozwiązanie konstrukcyjne kadłuba, karygodne błędy akcji ratowniczej oparte na dogmatycznym przeświadczeniu, że statek jest "niezatapialny", które spowodowało, że w szalupach z ludźmi którzy się uratowali, prawie połowa miejsc nie była wykorzystana (mogło się uratować 600 osób więcej, co by zmniejszyło liczbę ofiar z ok. 1500 do 900 osób). Dziś okazuje się, że większość najważniejszych przyczyn tej tragedii była od początku znana, zostały jednak ukryte, zatarto ślady po prawdzie w wielu dokumentach tej sprawy - by uniknąć pogorszenia wizerunku wielkiego armatora a zwłaszcza odpowiedzialności odszkodowawczej w procesach cywilnych, na rzecz rodzin ofiar. Pewne fakty udaje się jednak dziś ustalić dzięki wcześniejszemu ustaleniu pozycji wraku na dnie; jego badaniu bezpośredniemu tam gdzie jest, na dnie oceanu.
W mojej pracy wielokrotnie byłem w sytuacji mało komfortowej, bezsilnie przyglądając się bałaganiarstwu, brakowi kompetencji czy choćby podstawowej rzetelności zawodowej osób które bez skrupułów brały za to pieniądze, pozostawiając mi wstyd za taki wizerunek Polski w kontaktach międzynarodowych. A piszę te kilka dodatkowych zdań, by usprawiedliwić tytuł jaki nadałem mojemu tekstowi a który nie dla wszystkich jak się okazało był zrozumiały co do intencji.
Otóż w tych sprawach, katastrofy "Titanica", opisanego zatonięcia "Pamira" czy też innych katastrof, np. lotniczych - przeraża mnie ogromna, wręcz niewspółmierna różnica "wartości"; tej po stronie sprawców, osób winnych zaniedbań czy nadmiernych oszczędności a z drugiej strony - po stronie życia; życia ludzi którzy tam bezpośrednio zginęli, oraz ich bliskich, którzy także wówczas po części "umarli"...
Niestety; mijają dziesięciolecia a pozostaje zawsze ta niemożliwa do zaakceptowania dysproporcja pomiędzy "kosztem" - życiem ludzi które jest przecież bezcenne nie tylko dla nich, a jakimiś marnymi oszczędnościami, uproszczeniami z lenistwa, zaniedbaniem z pychy lub bezmyślności... jakąś prozaiczną bylejakością, tumiwisizmem... No i próby ukrycia prawdy, uniknięcia odpowiedzialności zawsze są podobne...
Myślę więc, że wszelkie poważne zaniedbania organizacyjne, bezmyślne "obcinanie" kosztów, wszelka nieodpowiedzialność, bylejakość, podbudowana pychą rutyna - to zawsze jest ZAMACH; zamach na prawdziwe człowieczeństwo.
Stąd tytuł...
Fotografie – Paweł Baranowski