MOTTO:


PAWEŁ ANTONI BARANOWSKI - BLOGWitam Cię mój szanowny czytelniku i szanowna czytelniczko. Dziękuję Ci za zainteresowanie. Na wstępie jednak wyjaśnijmy to sobie: celem pisania mojego blogu jest - wyrazić to, co ja chcę przekazać i to wyłącznie w taki sposób - w jaki ja chcę to zrobić. To nadaje sens publikowaniu indywidualnych blogów. Mój blog jest dla odwiedzających jak biblioteka publiczna: czytać książki można, jeśli ktoś lubi i chce, ale pisać w tych książkach - nie należy. Nie jestem informatorem moich czytelników a mój blog nie jest czasopismem.

sobota, 2 sierpnia 2014

Niewesołe refleksje o życiu…

„Filozofia dla równowagi”, czyli takie małe Qui pro Quo.

Każdy ma w swoim życiu jakieś niezbyt dobre doświadczenia, jakieś cechy charakteryzujące jego życie, determinujące jego doświadczenie a więc i nastawienie przez to doświadczenie kształtowane.
Moim pechem, jedną z cech otoczenia życiowego zupełnie jak mi się wydaje ode mnie niezależną, był i jest… kompletny „niedobór” ludzi z charakterem. Przy tym kompletnie nie wierzę w jakiś mój wpływ na to. Są takie teorie o „wzajemnym przyciąganiu” itp… jakieś magnetyzmy Mesmera, jakieś pseudo-psychologiczne wymysły już znudzonych, choć jeszcze niedouczonych „naukowców”… nigdy nie miałem zaufania do takich przeróżnych efektownych „teoryjek”, bo uważam człowieka za z natury dużo bardziej skomplikowanego niżby się śniło nawet trzeźwym psychologom. To może jest dobre na porady dla zakochanych panienek, dla zabawy towarzyskiej ale nie w zastosowaniu ogólnym i poważnym.
Co rozumiem poprzez niedobór ludzi z charakterem; po prostu w sensie jak najbardziej dosłownym – ciągłe stykanie się przeważnie z ludźmi „bez charakteru”.

W pierwszej kolejności – do własnego Ojca mógłbym mieć wiele zastrzeżeń; od tego się zaczęło. „Wrodziłem się” w Dziadka i to na dodatek ze strony Mamy. Tak się przynajmniej pocieszam…

                  … jacyś nauczyciele, ludzie strachliwi i bez własnego zdania, bojący się wyjść choć na milimetr poza bezpieczne rejony oficjalnych danych podręcznikowych zatwierdzonych przez cenzurę, partię i ministra. Mali, przyziemni…
Jacyś księża całkowicie pozbawieni umiejętności sformułowania własnego zdania, cytujący wyłącznie to, co im wbito do głowy w seminarium, klepiący bezmyślnie formułki i oczekujący tego samego od wszystkich, a wpadający w panikę przy jakimkolwiek najmniejszym odstępstwie od cytatów. Wyobrażający sobie, że wierzą…
Jacyś dyrektorzy, miękcy jak plastelina, plastelina urabiana ręcznie przez grono sekretarek i cwaniaków, sterujących szefem jak kukłą, i to kukłą zadowoloną z tego, że ją lubią i że zdejmują z niej odpowiedzialność a nie zmniejszają przy tym pensji…
No po prostu koszmar.
Ohyda.
Obrzydzenie.
Zrozumiałe, ile mnie – człowieka z charakterem i z zasadami – to musiało kosztować.

Wiadomo, że każdy dyrektor chce przede wszystkim „dobrze żyć z większością” bo chce mieć spokój, tylko do jakich ustępstw moralnych, decyzyjnych może się posunąć, by tę „zgodę” zachować, szczególnie jeśli „większość” to zorganizowana banda, grupa nacisku albo wręcz jeden zwyrodniały typ udający wielu, większość czy grupę nacisku i to niby „dla dobra wszystkich”?

Oczywiście kariery w takiej sytuacji wielkiej nie zrobiłem. Zrozumiałe też, że to mnie raczej nie martwi, bo nic nie straciłem a w szczególności szacunku do samego siebie. Dość często zmieniałem pracę, z ulgą i nadzieją, że w tym następnym miejscu – będzie wreszcie jakiś normalny facet dyrektor, który ma własne zdanie i to na dodatek słuszne, jak mu się udowodni, że niesłuszne – to się nie obrazi… i nie da sobą sterować przez cwaniaczków… Niestety; co raz to gorzej a najgorzej z kobietami-dyrektorami. Najgorzej – bo dochodziła tu jeszcze tak zwana „babska solidarność” oraz dość powszechny wśród pań talent do załatwiania wszystkiego „na Mariolkę”; umiejętność z natury całkowicie mężczyznom obca, bo sprzeczna z cechami psychiki. W tej konkurencji oczywiście też nie miałem szans…

Do dziś jednak nie mogę się nadziwić; jak to możliwe, by mężczyzna na stanowisku dyrektorskim aż w takim stopniu nie posiadał jakiejś godności, własnego zdania, niezależności psychicznej, odporności na próby manipulowania nim, żadnego honoru, samodzielności w myśleniu i działaniu… To po prostu niepojęte. Jak to możliwe, by byle cwaniaczyna tak łatwo grał na uczuciach czy lękach takiego dyrektora, jak nie przymierzając Jankiel na cymbale.
Jak można do tego stopnia nie mieć niezależności, własnej osobowości, własnego ja, nie wstydzić się tak łatwego ulegania presji czy prowokacji – i nadal zachowywać do siebie podstawowy szacunek. Jak byle cwany drań grający „doradcę” może tak łatwo anulować jeszcze przed chwilą mocne przekonanie, rozeznanie w tym „jak się sprawy mają” oraz co jest czym i kto jest kim, czyli „kto jest kto a kto jest hu... (who)”.
…Patrzeć codziennie w lustro…

Wiadomo, że ludzie są różni, ale dlaczego to właśnie stanowiska dyrektorskie, decyzyjne przyciągają jak magnes neodymowy takie… nie bójmy się tego słowa – kreatury.

Ostatni mój dyrektor doprowadził mnie tymi cechami wręcz do obrzydzenia, prawie załamania nerwowego. Cóż; dyrektorstwo to miejsce dla pewnej konkretnej klasy ludzi „gibkich” umiejących się znaleźć w takich warunkach, a często jakby wręcz urodzonych do tego. Oczywiście mam na myśli już nie dyrektorów, ale ludzi blisko się obok nich usadawiających, przystosowanych do tego, aby z takim hamanem sobie jakoś ułożyć życie (zawodowe), najlepiej w ten sposób by faktycznie samemu decydować za niego.
Ja taki nie jestem.
Tacy ludzie budzą we mnie wręcz jakieś (meta)fizyczne obrzydzenie.
Może jestem już staromodny? Niedługo już przyjdzie mi mówić: a za moich czasów panie – to byli dyrektorzy… no, ale tak nie powiem, bo bym skłamał. Nawet powspominać wnukom nie będzie czego…

Co za dziwne fatum, pech, po prostu tragedia…