Tak bym chciał spotkać Ciebie.
ot tak – po prostu, zwyczajnie,
szarym, smutnym wieczorem
na którejś szarej ulicy...
Poznałbym Cię z daleka
po... nagłym skurczu serca,
przez błyskawicę w pamięci –
między nadzieją a lękiem.
dzięki sylwetce tak znanej
od bardzo wielu już lat,
po uśmiechu, którego
nie mogłem zapamiętać...
Raz jeszcze chciałbym spojrzeć
w kojące jasnością oczy,
błyszczące spokojem błękitnym,
choćby już nie tak czyste –
jakie z dawna pamiętam,
ogrzać Twą drobną dłoń,
zimną od złotej obrączki,
długim, serdecznym uściskiem.
Powiedzieć kilka zdań,
kilka banalnych słów...
wcale nie wspominając
o – razem przez nas wyśnionym –
niewinnym pocałunku,
tak doskonale czystym
w swej nielegalności.
powiedzieć: do widzenia.
... do zobaczenia.
... wkrótce?
Przed siebie idąc, na oślep,
potrącając przechodniów,
uśmiechać się do swych myśli.
podziwiać cudowną tęczę
błyszczącą wewnątrz serca,
promieniejącą barwami
jak w deszczu iskier krwistych
i w bólu oszlifowany – diament.
Choć trudno się z tym pogodzić,
widocznie tak być musiało;
bo tęczy by nie było –
gdyby nie było burzy.
a wtedy... zostałby tylko
sam – wieczny, bezdenny smutek
w szare smutne wieczory,
na którejś szarej ulicy...
Wiersz i foto - Paweł Antoni Baranowski