Nie, na wstępie wyjaśniam, że nie mam na myśli tak zwanej „turystyki
seksualnej” czyli „występów za granicą” dla zachowania pozorów
towarzyskich w kraju, ani „seksu za wycieczkę” np. jachtem – jako formy
„sponsoringu”. To byłyby raczej mało ciekawe tematy…
Otóż nasunęła mi się zupełnie inna refleksja, oparta na tym
porównaniu. Refleksja dotycząca całego „przebiegu życia” – jak
wycieczki.
Dla wyjaśnienia powiem jeszcze, iż zakładam na potrzeby tego
rozważania przebycie całej trasy wycieczki od początku do końca z jedną
osobą towarzyszącą, zainteresowaną turystyką ze znanym i lubianym, ale
stałym towarzyszem eskapad krajoznawczych, czyli właśnie z nami. Inne
przypadki nie pasują do konwencji a tym bardziej do konwenansu…
Bo czym w istocie jest atrakcyjna wycieczka? Spróbujmy sobie
wyobrazić (wycieczkę – nie sex): załóżmy że mamy bardzo atrakcyjną, dość
długą trasę turystyczną z wieloma atrakcjami coraz bardziej mającymi
nas zadziwić i zachwycić. Nie znamy tej trasy, co najwyżej widzieliśmy
kiedyś jakieś „pocztówki”, oglądaliśmy folder lub filmik „reklamowy” a
czasem nawet i „promocyjny”, słyszeliśmy co-nieco z opowiadań znajomych
lub rodziców, którzy już tę trasę przebyli.
Ale opowiadania czy zdjęcia – to nie to samo co rzeczywista wycieczka, obecność, zobaczenie, usłyszenie i przeżycie.
Na pokonanie tej trasy jest dość długi – ale jednak ograniczony,
wyznaczony czas, czas który w tym wypadku ma swój początek i koniec.
Koniec wycieczki. Trasa jest długa i urozmaicona, więc przyjmijmy, że to
np. sześć godzin spaceru przerywanego zwiedzaniem atrakcji; galerii,
zabytków, muzeów, pomników i budowli. Ten, kto układał program tej
wycieczki, ustalił tam poszczególne punkty w odpowiedniej kolejności pod
względem atrakcyjności oraz przewidział narastanie „apetytu” na
atrakcje: to co turystę zachwyciło na początku, już by mu się tak bardzo
nie spodobało w połowie trasy, bo „apetyt rośnie w miarę jedzenia”, w
tym wypadku w miarę zwiedzania – apetyt na coraz bardziej ciekawe
obiekty, coraz bardziej fascynujące doznania estetyczne itp. W
odpowiedniej kolejności i odpowiednio rozłożone w czasie przewidzianym
na całą trasę.
Widuje się różnych turystów, z różnym podejściem do tego zajęcia. Zajęcia – a może zadania? Bo może wycieczka jest zadaniem dla turysty…?
Bardzo często spotyka się turystów – oszołomów; ci startują ostro od
początku wycieczki, albo i nawet z falstartem, lecą jak w amoku,
pobieżnie i chaotycznie rozglądając się na boki, nie poświęcając
wystarczającej uwagi mijanym obiektom i atrakcjom. Leci taki bezładnie,
jakby chodziło o wyścig, pchany jakimś przymusem spieszenia się czy
niecierpliwości… dlatego nie uzyskuje żadnej satysfakcji z poznawania
kolejnych atrakcji; w galerii nawet nie rzuci okiem na Van Goga, może na
chwilę zatrzyma się przed Rubensem, przez muzeum przeleci jak letni
wiatr burzowy, nie wiedząc ani gdzie jest, ani po co właściwie… zresztą
co go obchodzą jakieś mumie faraonów. Niektóre obiekty wręcz pomija bez
zatrzymywania się, bo coś go pcha do przodu, byle dalej, byle szybciej,
byle więcej. Turysta nerwicowy. Wycieczko-holik? A może po prostu –
patałach? Patałach turystyczny. To takie „amerykańskie”: – Why wait?
To nieopanowanie, niecierpliwość, łapczywość czy skrajny
konsumpcjonizm – ma swoje konsekwencje. Przede wszystkim – niewiele
zobaczy, nic nie zapamięta i choć dojdzie do końca trasy – będzie miał
poczucie jakiegoś oszukania, niedosytu, rozczarowania. Właściwie – nic
nie widział, choć tam był. Niczego nie zapamiętał dość dokładnie, by to
sobie odtworzyć w pamięci, rozkoszować się wspomnieniem. Pamięta tylko
pośpiech, zadyszkę, obawę by „nie wpaść” – w coś lub na coś…
Na dodatek – podczas gdy inni uczestnicy tej trasy będą dopiero w
połowie, on już się znajdzie na mecie. I co tam robić przez pozostałą
cześć czasu? Nuda, rozczarowanie. Porozmawiać z tymi którzy są jeszcze w
połowie – nie ma o czym (np. przez telefon), bo dla nich jeszcze nie
istnieje to, co dla niego już jest oczywiste, oni jeszcze nie widzieli
ani nie przeżyli tego co widział ten, kto już jest na końcu trasy. Co
robić: do końca wycieczki jeszcze sporo czasu, chciałoby się coś, a tu
koniec, The End (not happy), już nic nowego nie ma, „wszystko już było”…
Powtarzać z nudów ostatni odcinek, oglądać do obrzydzenia ostatni
zabytek na trasie? Co najgorsze – cofnąć się już nie można, jak nie
można wrócić do czasów naiwnej młodości… Pozostaje tylko czekać i
zazdrościć tym, co szli we właściwym tempie…
A ci co właściwie korzystali z trasy – podporządkowali się
przewodnikowi, który tę trasę ustalił, wymyślił, stworzył. Szli ciesząc
się coraz bardziej atrakcyjnymi miejscami, mając stale przed sobą
perspektywę jeszcze ciekawszych, oglądali wszystko dokładnie, starali
się wczuć w ducha miejsca i czasu. Umieli się zachwycić tym co widzą i
słyszą obecnie, jak czymś najwspanialszym, choć za chwilę czekało ich
kolejne miłe zaskoczenie, coś jeszcze wspanialszego, piękniejszego,
intensywniejszego, wartościowszego, bardziej wysublimowanego. To co
widzieli pozostawało w ich pamięci jako wspomnienie, wiedza, wrażenie.
Oni doszli do końca trasy w chwili zakończenia wycieczki, nie nudzili
się ani przez chwilę. Po zakończeniu wycieczki cała trasa była dla nich
dobrym, pięknym i całościowym, życiowym doświadczeniem w całości
zapamiętanym, żywym, stanowiącym o ich człowieczeństwie, o ich
doświadczeniu i poziomie rozwoju.
Seks – w rozumieniu życia seksualnego (w ciągu całego życia z jednym,
konkretnym partnerem) – jak wycieczka.
Czy muszę dokładnie
rozszyfrowywać to porównanie... ?