MOTTO:


PAWEŁ ANTONI BARANOWSKI - BLOGWitam Cię mój szanowny czytelniku i szanowna czytelniczko. Dziękuję Ci za zainteresowanie. Na wstępie jednak wyjaśnijmy to sobie: celem pisania mojego blogu jest - wyrazić to, co ja chcę przekazać i to wyłącznie w taki sposób - w jaki ja chcę to zrobić. To nadaje sens publikowaniu indywidualnych blogów. Mój blog jest dla odwiedzających jak biblioteka publiczna: czytać książki można, jeśli ktoś lubi i chce, ale pisać w tych książkach - nie należy. Nie jestem informatorem moich czytelników a mój blog nie jest czasopismem.

sobota, 22 grudnia 2012

Czy Boże Narodzenie jest święte(m)…?


Noc Bożego Narodzenia jest niewątpliwie pamiątką, rocznicą. Jest rocznicą poniekąd umowną, gdyż nie znamy przecież dokładnego datowania wydarzeń które opisuje Ewangelia. Nie jest to jednak niezbędne, nie ma związku z wiarygodnością, bo chodzi przecież o wiarę, o coś wymykającego się ludzkiemu empirycznemu poznaniu, nie poddającego się łatwo analizie rozumowej ani logicznemu dowodzeniu.
Nie twierdzę tu że wiara miałaby być ślepa, ale że jej wiarygodność leży po stronie uczuć a nie wiedzy czy doświadczenia empirycznego (fizycznego). Prawdopodobnie to miał na myśli Jezus, gdy zwracając się do swoich uczniów – często starców – mówił: jeśli się nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Bożego.

Narodziny Jezusa były wyjściem Boga naprzeciw ludzkiej potrzebie.

Należy pamiętać, że nieprzypadkowo przecież przed narodzeniem Jezusa były całe tysiąclecia naznaczone tak zwanym bałwochwalstwem, jak się określa czynienie przedmiotu kultu z pewnych zwierząt, roślin, przedmiotów lub nawet miejsc – przez człowieka naznaczonych jako godne czci, „święte” czy w podobnym sensie – szczególne. Jeśli tak było – to widocznie ma to jakieś swoje uwarunkowanie w ludzkiej psychice; ludzkiej w sensie gatunku, gdyż zjawisko występowało powszechnie na Ziemi w bardzo różnych jej miejscach, cywilizacjach rozwijających się początkowo w izolacji a z czasem z pewnymi kontaktami opartymi na przenoszeniu relacji słownych ulegających sporym zniekształceniom, interpretacjom.

Także i w czasie obejmującym narodziny i późniejszą działalność Jezusa jako Nauczyciela (a Jezus gdy rozpoczynał działalność miał lat około trzydziestu – jak stwierdził Ewangelista Łukasz), funkcjonowała w pełnym rozwoju cywilizacja Cesarstwa Rzymskiego, hellenistyczna, egipska, chińska, indyjska, amerykańska (indiańska), niezliczonych plemion afrykańskich, ludów Północy i Dalekiego Wschodu – wszystkie oparte na kulcie widzialnych i materialnych bóstw, czasem będących dziełem natury (np. drzewo, polana, zatoka, skała lub góra, rzeka (Ganges) a czasem wykonywanych przez ludzi na obraz swojego wyobrażenia (posąg, totem, znak symboliczny, budowla). Jeśli więc tak – to dowodzi, że człowiekowi potrzebny jest jakby „z natury” obraz Boga, fizyczny i widzialny element go reprezentujący lub wyobrażający, że to jest ludzkie uwarunkowanie, po prostu naturalne.

W odniesieniu do Jezusa – jak szokujące musiało być w takiej sytuacji dla słuchających go – Jego stwierdzenie, że Bóg jest duchem, że jest niewidzialny dla ludzi, jest niematerialny i nie tylko pozostaje poza czy wręcz ponad materią fizyczną jako jej twórca, ale wręcz będąc jej stwórcą w pełni ją kontroluje. Odniesienia do tej charakterystycznej cechy ludzkiej – tzw. bałwochwalstwa jako potrzeby widzenia Boga mamy i w księgach biblijnych Starego Testamentu, ale i potem, w czasie działalności Jezusa mamy do czynienia z nieustannym domaganiem się przez ludzi (Żydów) jeśli już nie widzenia samego Boga, to okazania przez Jezusa jakiegoś „znaku” mającego to widzenie Boga zastąpić, stanowiącego namiastkę tego widzenia oraz dowód wiarygodności samego Jezusa. Mimo niesamowitych, z ludzkiego punktu widzenia – niewyobrażalnie cudownych i dobrych czynów przez Jezusa dokonywanych, jak wiadomo, żaden znak nie był jednak dla Żydów wystarczający, a z drugiej strony – dawanie „znaku wystarczającego” w pojęciu Żydów i innych świadków Jezusa – nie było zamiarem Boga. Wymóg uwierzenia, uznania Boga w niewidzialnym choć widzialnie działającym Duchu – przerastał wtedy i dziś także przerasta możliwości przeciętnego człowieka.

Takim znakiem dla człowieka miał być i jest – sam Jezus. Syn Boży. Poświadczył to już świątobliwy Symeon podczas ofiarowania Jezusa w świątyni, jak to opisuje Ewangelista. Znakiem któremu się będą sprzeciwiać i który zostanie odrzucony – zgodnie z planem Bożym. Pojawienie się Jezusa jest więc aktem miłości – bo wychodzi naprzeciw ludzkiej ogromnej potrzebie widzenia Boga, ale nie „widzenia” w sensie barbarzyńskim, bałwochwalczym. Bóg stał się widoczny, można go dotknąć, rozmawiać z nim, słuchać i dyskutować, można go też znieważyć, sądzić a nawet skazać na haniebną, męczeńską śmierć.

Zastanówmy się – kim był Jezus. Mówi o tym niezmiernie ważny, frapujący i wzruszający fragment Ewangelii Jana. Ewangelia Jana jest inna niż pozostałe, szczególnie „teologiczna”. Jezus tłumaczył słuchającym go – na najróżniejsze sposoby, iż jest Bożym Posłańcem, faktycznie tym odwiecznym Synem Boga, Chrystusem – poprzez którego Ojciec wykonuje swoje zamiary. Był darem dla ludzi. Dla ludzi był człowiekiem, urodzonym i wychowanym wśród innych ludzi, ale jednocześnie dla wielu - Synem umiłowanym posłanym od Boga, mówiącym nie od siebie a przekazującym to co mu polecił Ojciec, robiącym nie to co sam chce a to co zostało mu przez Ojca polecone.

Ale – czy tylko? Pisze Ewangelista Jan: (Rozdział 14)

„(…) W domu Ojca mego wiele jest mieszkań; gdyby było inaczej, byłbym wam powiedział. Idę przygotować wam miejsce. A jeśli pójdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę znowu i wezmę was do siebie, abyście – gdziem ja jest – i wy byli. I – dokąd ja idę – wiecie i drogę znacie. Odpowiedział mu Tomasz: Panie, nie wiemy dokąd idziesz, jakże możemy znać drogę? Odpowiedział mu Jezus: jam jest droga i prawda i żywot, nikt nie przychodzi do Ojca, jak tylko przeze mnie. Gdybyście byli mnie poznali, i Ojca mego byście znali; odtąd go znacie i widzicie go. Rzekł mu Filip: Panie, pokaż nam Ojca a to wystarczy nam. Odpowiedział mu Jezus: Tak dawno jestem z wami i nie poznałeś mnie, Filipie? Kto mnie widział – widział Ojca; jak możesz mówić: pokaż nam Ojca? Czy nie wierzysz, że jestem w Ojcu a Ojciec we mnie? Słowa które do was mówię, nie od siebie mówię, ale Ojciec który jest we mnie wykonuje dzieła swoje. Wierzcie, żem ja w Ojcu a Ojciec we mnie, a jeśli nie, to – dla samych uczynków – wierzcie. (…)”

Jeśli więc człowiek tak bardzo pragnie widzieć Boga, jeśli tak bardzo potrzebuje materialnego znaku, niejako dowodu, pojawił się narodzony w cudowny sposób Syn Boży a jednocześnie Syn Człowieczy – by, jak mówił Jezus do Uczonego w Piśmie Nikodema (Rozdział 3)

– „… jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak musi być wywyższony Syn Człowieczy, aby każdy kto weń wierzy nie zginął ale miał żywot wieczny. Albowiem tak Bóg umiłował świat, że syna swego jednorodzonego dał, aby każdy kto weń wierzy nie zginął ale miał żywot wieczny.(…)”.

To bezpośrednie nawiązanie do Starego Testamentu, Księgi IV Mojżeszowej, do epizodu dotyczącego zapobieżenia nawrotowi bałwochwalstwa ludu izraelskiego na pustyni. Dlatego przyjąć można, że sam Jezus także był w pewnym sensie tym, kto poprzez swoje istnienie miał zapobiec bałwochwalstwu. Bałwochwalcze także były i są próby traktowania czy uczynienia z Jezusa króla; Króla Świata, Króla Żydowskiego, Króla Izraela czy jakiegokolwiek innego państwa lub narodu. Choć był i jest on niewątpliwie w pewnym sensie królem tego wszystkiego, to nie ludzie go nim uczynili a Ojciec. „Nie wy mnie wybraliście, ale to ja was wybrałem” – mówił Jezus do wszystkich słuchających go. Jezus jednak uważał się za sługę.

Potrzeba widocznego „przedmiotu” wiary jest jednak dla ludzi przemożna. Był więc okres tzw. ikonoklazmu w kościele obrządku wschodniego, gdy zniszczono ogromną choć trudną do oszacowania liczbę ikon, obrazów przedstawiających Boga, Chrystusa, Marię z Dzieciątkiem i osoby uznane za święte. Niszczono je właśnie z powodu zbytniego nasilenie kultu samych tych obrazów jako przedmiotów. Potem ikony zaczęto pisać na nowo (ikony się „pisze” a nie maluje, bo mają głęboką, ukrytą treść) właśnie ze względu na tę słabość ludzką, powodującą niemożność obycia się bez przedmiotów wyobrażających lub reprezentujących Boga.
Obrządek rzymski niejako poprzez rzymską barbarzyńską, bałwochwalczą tradycję przedchrześcijańską – utonął w posągach, gigantycznych freskach, obrazach, wymyślnych ozdobach, kapiącym zewsząd złocie, klejnotach… Bogactwo Watykanu stało się wręcz przysłowiowe. Miało to ogromne konsekwencje, bo przecież bezpośrednio z powodu zbierania ogromnych jak na owe czasy funduszy potrzebnych na budowę Bazyliki Świętego Piotra z jej przepychem, ówczesny Papież zdecydował się na sprzedawanie ludzkich sumień, handel „odpuszczaniem grzechów” za pieniądze wpłacane na rzecz tej budowy. Był to jeden z czynników kształtujących świadomość i wręcz osobowość ówczesnego zakonnika Martina Lutra w czasie jego podróży do Rzymu, sprawa absolutnie skandaliczna z punktu widzenia wiary i nauk Jezusa, przysłowiowa kropla przepełniająca czarę skandalicznych nadużyć Kościoła Rzymskiego, co w rezultacie doprowadziło do reformacji w Niemczech a potem i innych krajach, ukształtowania się protestantyzmu i licznych jego dalszych odłamów, czyli dalszego smutnego choć koniecznego podziału Kościoła. Podziału mającego charakter odstąpienia wierzących od tych – co zbłądzili, idąc za Papieżem jak owieczki za wilkiem w owczej skórze… Oczywiście Watykan widzi to zupełnie inaczej, przynajmniej oficjalnie…

Zezwolenie na kult wizerunków (figur, obrazów) ma oficjalnie w Kościele Rzymskim charakter wyjścia naprzeciw ułomności ludzkiej utrudniającej właściwą wiarę. Właściwą w sensie nauk Jezusa, który nauczał iż Bóg jest duchem, dlatego należy mu służyć „w duchu i w prawdzie”. Bo i Ojciec takich właśnie poszukuje, którzy by mu tak służyli; w duchu i w prawdzie – mówi Jezus. Jeśli obraz lub ikona pomaga komuś skupić się na wierze, zapanować nad swoim postępowaniem w sposób nakazywany przez Nauczyciela, zachować czystość, miłosierdzie a zwłaszcza pokorę – trzeba to uznać za dopuszczalne. Dopuszczał to też i Apostoł Paweł w swoich pismach – co się często wykorzystuje jako usprawiedliwienie. Niestety w bałwochwalczym kulcie „cudownych obrazów” i „świętych” nadal podsycanym często z pobudek materialnych lub nawet politycznych (nacjonalistycznych) – kościół już dawno przekroczył dopuszczalne granice, uzasadnione wspomnianą troską o człowieka w jego ograniczeniu i słabości.

Podobnie wypada traktować i rocznicę narodzin Pana. Sensem „pamiętania o tym” jest dobro duchowe człowieka; uruchomienie w sobie, uaktywnienie wszelkich dobrych uczuć jakie może wywoływać przyjście Pana. By myśleć o tych wydarzeniach, czuć to co odczuwali bezpośredni świadkowie tego – jak mówił Jezus – szczególnie wyróżnieni tym że mogli słyszeć i oglądać to czego nie słyszało i nie widziało nawet bardzo wielu królów i proroków. Do tego nie potrzeba suto zastawionego stołu, choinek, prezentów, nawet i kościoła jako budynku do tego nie potrzeba. Można to przeżywać „w duchu i w prawdzie” – odnosząc korzyść w swoim rozwoju duchowym dążącym do „stania się godnym jedzenia chleba w Królestwie Bożym”. Te wszystkie „gadżety” i obyczaje związane zwyczajowo z Bożym Narodzeniem do pewnego stopnia mogą być pomocne, pożyteczne np. wobec dzieci, szczególnie gdy są tylko miłą otoczką prawdziwego zrozumienia (na aktualną miarę dziecka), ale świat już dawno przekroczył wszelkie granice dopuszczalności takich „pomocy”, poszedł w stronę zakłamania, handlu sacrum, powszechnego wybujałego hedonizmu, totalnej komercji, interesowności, chciwości, nieopanowania, nieumiarkowania, fałszu i zakłamania.

Ogromną wartością „zbiorowości” tworzącej kościół jest wzajemna pomoc w zapobieganiu błędom, bo człowiek pozostawiony samemu sobie łatwo zbacza z dobrej drogi nawet nie zdając sobie z tego początkowo sprawy. Niestety w Kościele Rzymskim to zupełnie nie funkcjonuje lub funkcjonuje słabo, ale jest ważne i bardzo potrzebne.
Boże Narodzenie nie jest świętem w tym sensie potocznym; jest wspomnieniem, okazją do pamiętania „w duchu i w prawdzie” i do samodoskonalenia, do rozwijania cech niezbędnych w nowym świecie, gdy ten świat przeminie – jak to zapowiadał Nauczyciel.
Jezus nie rodzi się co roku od nowa a przyszedł na ten świat raz i to w zupełności wystarczy. Pamiątki jego narodzenia nie powinno się też łączyć z jego ponownym przyjściem, które wynika z cudu zmartwychwstania i jest fundamentem, podstawą wiary katolickiej.
Pamiętać o tym i rozmyślać o tym trzeba „w duchu i w prawdzie” a nie w spektaklu teatralnym związanym z wyprzedażą towarów i grzechów – zwanym dziś „Święta Bożego Narodzenia”.

Jak się wydaje – przyszłością wiary nie jest Kościół rozumiany jako globalna zbiorowość, szczególnie ta – skrajnie wypaczona i sterowana zdalnie z Watykanu. Przyszłością wiary być może jest powrót do źródeł, to znaczy do małych zbiorowości i poszczególnych, pojedynczych sumień, bo i Jezus zwracał się zawsze do każdego z osobna, uwypuklał indywidualną, wolną decyzję i indywidualną odpowiedzialność każdego z ludzi, szczególnie tych którzy mieli możność poznać jego naukę.
Boże Narodzenie jest święte, ale może też być świętem w sensie dosłownym, jeśli pozbawione zostanie charakteru obecnego skrajnego wypaczenia. Miarą jest tu wierność pouczeniom Pana i Nauczyciela, dobre i mądre intencje i uczucie.