Kiedy już prawie zasypiam –
cicho do snu mi szeleszczą
liście ogromnych kasztanów,
a wiatr niesie zapach dymu
ogrodowego ogniska,
i rozmnażają się gwiazdy
odblaskiem mokrych dachówek...
Poświata srebrna Księżyca
jest chyba nazbyt nieśmiała,
aby przeniknąć parawan
zwartej gęstwiny gałęzi,
dlatego – nie oświetlając
wnętrza ciemnego tunelu
w koronach drzew nad ulicą –
układa przyjemne cienie,
smoliste i wibrujące
na dachach starych kamienic,
roziskrzając brzegi liści
tylko na górnych gałązkach.
Gazowe, stare latarnie
też z wytężenia aż szumią,
aby oświetlić choć dziury
w kamiennych płytach chodnika,
lecz ten daremny wysiłek
odstraszyć może jedynie
przechadzające się koty,
nieszczęśliwie zakochane,
z desperacji całkiem czarne,
poszukujące półmroku.
Księżyc – trochę zawstydzony,
że nie jest tu najważniejszy –
tworzy dziwaczne odblaski,
tańczące mroki i światła
na zasłonowej tkaninie,
jak w chińskim teatrze cieni,
a śpiące kamienie bruku
wydają się jakby większe;
widocznie sen je uwalnia
od udręczenia ciężarem.
I dźwięczy cisza wokoło,
przyjaźnie, choć tajemniczo,
na chwilę tylko spłoszona
piskiem spóźnionej taksówki,
lecz zaraz znowu powraca
przynosząc oczekiwany
stukot wysokich obcasów
na brukowanej alejce:
Stuk-puk...
... stuk-puk...
... stuk-puk...
... stuk-puk...
Więc już jest dobrze, bezpiecznie.
i – uprzedziwszy zgrzyt klucza
w nienaoliwionym zamku –
nareszcie można przekroczyć
granicę rzeczywistości;
zatrzasnąć za sobą bramę
tajemniczego świata
miłych snów.